Jakiś czas temu grupa utalentowanych włoskich dziennikarzy stworzyła pod nazwą „Oczy wojny” serię filmowych reportaży, które na żywo mają relacjonować dzisiejsze konflikty: małe i duże, głośne i zapomniane. Kolejny zaplanowany dokument będzie poświęcony prześladowanym chrześcijanom z Bliskiego Wschodu, muzułmańskiej Azji oraz wybranych regionów Afryki. Tym dzielnym dziennikarzom można by jednak zasugerować zmianę tytułu, zmianę scenerii, w której rozgrywa się walka: podstępna i ukryta wojna informacyjna.
Istotnie, informacja jest wielką chlubą zachodnich demokracji, ale jest również ich „miękkim podbrzuszem”. Systemy totalitarne – niemiecki narodowy socjalizm, sowiecki czy chiński komunizm, obecnie islamizm – zawsze wykorzystywały ogromną „zaletę” cenzury, racząc swoich wrogów przewrotnym rozumieniem powiedzenia: „Brak wiadomości to dobra wiadomość”. Ponieważ przez tygodnie, miesiące, a nawet lata nic nie wiadomo na temat tego, co dzieje się wewnątrz owej czarnej dziury totalitarnego systemu, automatyczne mechanizmy obrony ludzkiej psychiki zaczynają się przyzwyczajać do myśli, że w rzeczywistości w tych miejscach naprawdę nic się nie dzieje. „Wolny świat” jest natomiast zawsze dostępny na wyciągnięcie ręki przed tysiącami telewizyjnych kamer. O ile jeden tylko człowiek skazany na śmierć w Stanach Zjednoczonych jest w stanie przyprawić reporterów o białą gorączkę i zmobilizować opinię publiczną, bo wszyscy wiedzą już o nim wszystko, o tyle w przypadku tysięcy egzekucji dokonywanych każdego roku w Iranie, Korei Północnej czy Chinach nikt nawet palcem nie kiwnie, bo nie są to zdarzenia, które pokazywano by w świetle jupiterów.
Wiosny, które nigdy nie wybuchły
Tak zwane wiosny arabskie stały się prawdopodobnie pierwszym w historii przykładem medialnej rewolty: Twitter, Facebook, a nade wszystko pierwsze smartfony radykalnie zmieniły świat Maghrebu. Po pierwszym tweecie pochodzącym ze świata Afryki Północnej Zachód szybciutko opowiedział się po stronie buntowników przeciwko długoletniemu immobilizmowi politycznemu arabskich systemów laickich. W zamierzchłej przeszłości stworzono nawet rodzaj nowej kategorii hermeneutycznej w zakresie spraw zagranicznych: chodzi tu o „plac”, który ma rację, bo walczy przecież o „wolność”, więc musi mieć poparcie, gdyż już z definicji jest dobry.
W takim wyidealizowanym ukazywaniu rzeczywistości celuje Biały Dom Baracka Obamy, który za pustą retoryką chce przed światem ukryć właściwy sobie chroniczny brak wizji polityki zagranicznej wobec Bliskiego Wschodu.
O czymkolwiek tak naprawdę marzyłby ów „plac”, to ostatecznie to „nowe”, które wnosił w gerontokratyczne ustroje Afryki Północnej, musiało być lepsze od status quo. A nielicznym, którzy ośmielili się skrytykować tę linię, szybko przyczepiono etykietkę „przyjaciół dyktatorów”, tzn. tych samych rządów, których przyjaźń przez lata była sowicie premiowana przez wszystkie kancelarie Zachodu.
Kłamstwo jednak ma krótkie nogi. Zdradzone i oddane w ręce „placu”, z którego szybko wyłoniły się najbardziej skrajne frakcje, laickie systemy arabskie Afryki Północnej upadły jedne po drugich, niektórzy ich bliskowschodni sąsiedzi niebezpiecznie się zachwiali, ale przypadki Egiptu, Libii i Syrii ujawniły rzeczywistość.
Przyjrzymy się nieco Libii. Manipulując medialnie faktami do tego stopnia, że udało się zwieść całą światową opinię, Zachód w sposób „nadzwyczajny” dopiero w 2011 r. odkrył, że Muammar Kaddafi był terrorystą i że w takim razie „plac”, jego przeciwnik, jest dobry. Tyle tylko że choć Kaddafi w istocie był terrorystą, to już emerytowanym. Lata konfrontacji z Zachodem (i dość dobrze zaplanowanej akcji militarnej Ronalda Reagana, ówczesnego prezydenta innych niż dziś Stanów Zjednoczonych) przekonały go, że lepszym rozwiązaniem od trotylu są umowy energetyczne z europejskimi partnerami. Twarda polityka Zachodu okazała się skuteczna wobec Kaddafiego, który w podobny sposób trzymał w ryzach kłótliwe libijskie plemiona, uniemożliwiając wzrost jakiegokolwiek elementu islamistycznego. Ostatecznie z międzynarodowego wroga publicznego Kaddafi przekształcił się w lokalnego policjanta, skutecznego, choć niesympatycznego, i było tak dopóty, dopóki Francja nie zdecydowała się, by przejąć stery w handlu z Libią i pozbyć się Kaddafiego, który obstawał przy uprzywilejowywaniu innych krajów i innych kursów. Przy ogromnym nakładzie środków opinia publiczna została przyuczona do tego, by widzieć w Kaddafim potwora, a w jego przeciwnikach – grzecznych chłopców ze szkółki niedzielnej; przede wszystkim zaś oduczono ludzi stawiania sobie pytań o prawdziwych sprawców rewolty, która zabiła pułkownika.
Medialne kłamstwo było więc podbudowywane fałszywym mitem wojskowego sukcesu rebeliantów (którzy bez wsparcia NATO organizującego masowe bombardowania zostaliby unicestwieni) i nadal jest podtrzymywane, ponieważ nikt nie czuje się na siłach, by powiedzieć, że Libia jest dzisiaj niemożliwym do opanowania grzęzawiskiem; w porównaniu z nim reżim Kaddafiego był luksusem.
Wreszcie mamy też Syrię, która stanowi iście książkowy przykład. Od dziesięcioleci ten kraj znajduje się pod panowaniem mniejszości religijnej będącej emanacją szczególnej wersji szyickiego islamu. Politycznym symbolem tego nurtu od zawsze była dynastia Asadów, która zapewniła sobie ciągłość poprzez politykę żelaznej ręki stosowanej wobec sunnickiej większości Syryjczyków i przebiegle używanej tolerancji wobec innych, np. chrześcijan.
Choć alawicko-baasistowski reżim dynastii Asada ma na koncie również tragiczną wojnę w Libanie i wiedzie prym wśród „państw bandyckich”, to jego obecni islamistyczni wrogowie są jeszcze gorsi. Państwo Islamskie (czy jakąkolwiek nazwę nosi dzisiaj zbrojne ramię utopii kalifatu Abu Bakr al-Baghdadiego) powstało właśnie w Syrii w środowisku rebeliantów wrogich Asadowi. Tych samych rebeliantów, których Zachód tak hojnie wspierał i sprzedawał opinii publicznej jako „świeży powiew demokracji”.
W sercu Europy
Wojna informacyjna nie ogranicza się jednak do stojącego w ogniu Bliskiego Wschodu. Jej innym głośnym rozdziałem jest to, co od miesięcy dzieje się na Ukrainie. Tam „plac” raptownie stał się podmiotem politycznym, a terminowi „majdan” (czyli właśnie „plac”) przypisano swoistą „osobowość”. W hołdzie poprawności politycznej, która wcześniej opanowała już arabskie place, media błyskawicznie narzuciły oficjalną wersję: kobiety i mężczyźni, którzy czuwali w skrajnych warunkach dzień i noc, znosząc ciężkie represje ze strony policji, sprzeciwiali się prorosyjskiemu rządowi Wiktora Janukowycza, ponieważ domagali się… Unii Europejskiej! Ich postawa nie miała być zatem wyrazem patriotyzmu, pragnienia autentycznej wolności, niezbywalnej potrzeby samookreślenia przynależnego narodom ani woli zażegnania nowej fali rusyfikacji kraju. Wiem, że to trudno wyobrazić sobie brukselskim eurokratom, którzy depczą narodowe i religijne tradycje krajów członkowskich, którzy legalizują homoukłady i którzy za bezcen sprzedają narody pierwszemu lepszemu, kto tego głośno zażąda.
Kiedy eurofilska teoria ukraińskiej rewolty zaczęła podupadać, Majdan przekształcił się w bestialski plac „neonazistów”. I tak oto wojnę Kijowa przeciwko prorosyjskim separatystom przemianowano na starcie z nacjonalistami.
Kto zwyciężył? Szczwany lis z KGB Władimir Putin, który dziś zdaje się tęsknie przeglądać mapy z czasów sowieckich i podobnie jak jego poprzednicy doskonale wie, kiedy i jak grać na patriotycznych i chrześcijańskich strunach wielkiej matki Rosji. Na Zachodzie nawet pewna część katolickiej prawicy widzi w nim „młodego św. Jerzego”, który w odpowiedzi na europejski i amerykański upadek moralności odwołuje się do dobrych tradycji. Tak oto menuet nadętych słów wypowiadanych tchórzliwie przez krótkowzrocznych ludzi każdego dnia dolewa benzyny do ognia. Już teraz przerażającego.
Marco Respinti
Autor jest dziennikarzem, publicystą, niezależnym badaczem i znawcą angloamerykańskiej myśli konserwatywnej, autorem książek oraz tłumaczem z języków angielskiego i francuskiego.
Nasz Diennik [Il nostro quotidiano], Warszawa [Varsavia] Sobota-Niedziela,
n. 213 (5055) 13-14 września 2014
* * *
L’articolo che sopra riporto, pubblicato in lingua polacca sul quotidiano cattolico Nasz Diennik
(fondato nel 1989 e diretto a Varsavia da Ewa Nowina Konopka)
è stato adattato dal testo italiano inedito che segue e gentilmente tradotto da Anna Bałaban
La guerra delle parole
Un équipe di talentuosi giornalisti italiani ha da qualche tempo creato un brand intrigante e originale, Gli occhi della guerra. Fa da cappello a una serie di reportage filmati che vogliono raccontare in presa diretta, e fuori dai soliti schemi, i conflitti grandi e piccoli, noti e dimenticati del nostro tempo. Il prossimo documentario calendarizzato ‒ ora in fase di finanziamento attraverso la tecnica del crowd-funding ‒ sarà dedicato ai cristiani perseguitati del Medioriente, dell’Asia musulmana e di alcune regioni dell’Africa. A quei bravi giornalisti si potrebbe però suggerire un altro titolo, un altro teatro di guerra: la guerra subdola e nascosta dell’informazione.
L’informazione è infatti il grande vanto delle democrazie occidentali, ma ne è anche il ventre molle. I regimi totalitari ‒ il nazionalsocialismo tedesco, il socialcomunismo sovietico o cinese, oggi l’islamismo ‒ hanno sempre sfruttato il grande “vantaggio” della censura, vendendo ai propri nemici una versione perversa del detto “nessuna nuova, buona nuova”. Siccome per settimane, mesi e anni di ciò che avviene dentro il buco nero di un regime totalitario non si sa nulla, i meccanismi automatici di difesa della psiche umana cominciano ad abituarsi all’idea che in realtà in quei luoghi non stia accadendo proprio nulla. Il “mondo libero”, invece, è sempre in diretta davanti a mille telecamere. Se un solo condannato a morte negli Stati Uniti scatena i reporter e mobilita l’opinione pubblica perché del suo caso tutti sanno tutto, le migliaia di esecuzioni praticate ogni anno in Iran, Corea del Nord o Cina non smuovono una foglia perché nessun riflettore le illumina.
Le primavere mai sbocciate
Le cosiddette “primavere arabe” sono state forse il primo esempio storico di rivolta mediatica: a ribaltare il Maghreb sono stati Twitter, Facebook e soprattutto i telefonini Blackberry (che allora erano l’avanguardia della navigazione Internet tascabile e il prêt-à–porter della messaggistica cheap, appena prima che l’iPhone ribassasse i costi e i sistemi Android spopolassero). Ebbene, al primo tweet proveniente dal mondo nordafricano l’Occidente è stato rapidissimo nello schierarsi a fianco dei rivoltosi conto il pluriennale immobilismo politico dei regimi arabi laici. Fu (si tratta davvero di passato remoto) persino creata una sorta di nuova categoria ermeneutica degli affari esteri: la “piazza”, la quale aveva ragione comunque, si batteva per la “libertà” a prescindere, andava sostenuta perché buona per definizione.

La verità della Libia
In questo esercizio di arrampicamento temerario sugli specchi si è distinta precipuamente la Casa Bianca di Barack Obama, desiderosa di gettare fumo negli occhi al mondo nel tentativo di mascherare con la retorica la mancanza endemica e cronica di prospettive di politica estera. Qualsiasi cosa la “piazza” sognasse davvero, il “nuovo” che essa apportava nelle gerontocrazie del Nordafrica doveva essere insomma preferito allo status quo. E i pochi che hanno osato criticare questa linea sono subito stati dipinti come “amici dei dittatori” –cioè di quegli stessi governi la cui amicizia era stata per anni profumatamente comperata da tutte le cancellerie occidentali, certamente illiberali e antipatici, ma sicuramente in grado d’impedire disastri peggiori.
Ma le bugie hanno le gambe corte. Traditi e consegnati a una “piazza” proteiforme dal cui seno sono rapidamente emerse le fazioni più estremiste, i regimi laici arabi dell’Africa Settentrionale sono certamente caduti uno dopo l’altro, alcuni loro vicini mediorientali hanno ondeggiato pericolosamente, ma i casi emblematici di Egitto, Libia e Siria si sono incaricati di svelare la menzogna.
In Egitto, infatti, la “piazza” che ha abbattuto Hosni Mubarak ha rapidamente partorito un dispotismo ancora più odioso: quello regolato dalla shari’a e guidato dai Fratelli Musulmani, andati al potere (con il plauso dell’Occidente e in primis di Obama) attraverso quelle elezioni che per anni il vecchio regime aveva impedito proprio per paura del risultato. Non si può dire, ma nel mondo arabo oggi la democrazia porta spesso al potere i tagliagole; non si può dire, ma la democrazia resta uno strumento da dosare, non un fine assoluto; non si può dire, ma la realtà storica e politica mostra che spesso il contagocce è sacrosanto. Perché nell’Egitto dei Fratelli Musulmani solo il ritorno di un assai più realistico e sbrigativo esercito ha impedito che il Paese divenisse l’ennesima anticamera dell’islamismo com’è accaduto alla Libia o il nuovo antro del terrore com’è successo alla Siria.

La verità dell’ISIS
Osserviamo dunque la Libia. Manipolando le informazioni al punto da riuscire a turlupinare l’intera opinione pubblica mondiale, l’Occidente ha “magicamente” scoperto solo nel 2011 che Muhammar Gheddafi era un terrorista, e che dunque la “piazza” sua avversaria era buona. Ora, Gheddafi era sì un terrorista, ma un terrorista ormai in pensione. Anni di duro confronto con l’Occidente (e qualche ben architettata azione militare di Ronald Reagan, allora a capo di Stati Uniti diversissimi) lo avevano convinto a preferire gli accordi energetici con i vicini europei al tritolo, così come all’Occidente prese a far comodo quel pugno di ferro con cui il colonnello domava le riottose tribù libiche impedendo la crescita di qualsiasi fenomeno islamista. Insomma, da nemico pubblico internazionale che era Gheddafi si trasformò in un poliziotto locale, efficace anche se non simpatico, fino a quando la Francia non ha deciso di prendere le redini dei commerci con la Libia e sbarazzarsi di quel Gheddafi che invece si ostinava a privilegiare altri Paesi e altre rotte. Con grande dispiego di mezzi, l’opinione pubblica è stata dunque rieducata a giudicare Gheddafi un mostro e i suoi oppositori dei “chierichetti”, ma soprattutto diseducata a interrogarsi sui veri registi della rivolta che ha ucciso il colonnello.
La menzogna mediatica è stata quindi alimentata dal falso mito del successo militare degl’insorti (che senza il martellante bombardamento delle Nazioni Unite sarebbero invece stati annientati) e ancora si protrae grazie al fatto che nessuno se la sente di dire quel che andrebbe detto: che la Libia è oggi una palude ingestibile al cui confronto il sistema-Gheddafi era un lusso e che così sarà ancora a lungo, ma menomale poiché qualsiasi prospettiva di ristabilimento dell’ordine passerebbe inevitabilmente per una ennesima normalizzazione islamista.
Infine la Siria, che resta un vero caso da manuale. Da decenni è governata da una minoranza religiosa espressione di una particolare versione dell’islam sciita, di questa l’emblema politico è da sempre la dinastia degli Assad e la sopravvivenza essa se l’è garantita in un modo solo: il pugno di ferro con la maggioranza sunnita della popolazione siriana, alternata a uno scaltrissima tolleranza verso gli altri, per esempio i cristiani, che mai potrebbero risultare sul serio pericolosi e poi perché l’idea che “il nemico dei miei nemici è mio amico” una sua utilità pratica ce l’ha sempre. Oltre a conculcare la maggioranza sunnita, la leadership sciita siriana è sempre stata il grande sponsor diretto e indiretto di forze islamiste come i sunniti di Hamas a Gaza e gli sciiti di Hezbollah in Libano, ma in casa propria è sempre stata la nemica giurata dei non meno islamisti e sunniti Fratelli Musulmani (originariamente egiziani) che pure sono all’origine dell’Hamas protetta da Damasco. Perché? Perché Hamas ed Hezbollah sono attivi all’estero dove svolgono un lavoro tanto utile alla geopolitica siriana da rendere infime le divisioni tra sunniti e sciiti, mentre in Siria i Fratelli Musulmani sono sempre stati uno spinoso problema sunnita interno.
La Siria è sempre stata anche una grande amica del terrorismo, un campione dell’antioccidentalismo nonché uno dei maggiori responsabili dell’instabilità cronica del Medioriente dalla fine della Seconda guerra mondiale a oggi. Il regime alawaita-baathista degli Assad ha pure sulla pelle la tragica guerra del Libano, primeggiava tra gli “Stati canaglia”, eppure i suoi attuali nemici islamisti interni sono persino peggiori. Basti pensare che l’ISIS (o qualsiasi nome abbia oggi il braccio armato dell’utopia del califfato di Abu Bakr al Baghdadi) nasce proprio in Siria e nella galassia dei ribelli anti-Assad: quegli stessi ribelli che l’Occidente ha ampiamente sostenuto e venduto all’opinione pubblica come vento nuovo della democrazia.
Nel cuore dell’Europa
Né la guerra dell’informazione si limita al Medioriente in fiamme. Un altro suo capitolo clamoroso è quello che da mesi va in scena in Ucraina. Lì la “piazza” è improvvisamente diventata addirittura un soggetto politico allorché al termine maidan (appunto “piazza”) è stata conferita una sorta di “personalità” propria. In omaggio al “politicamente corretto” che già aveva spadroneggiato sulle piazza arabe, la velina mediatica ha da subito imposto l’interpretazione ufficiale: le donne e gli uomini che in condizioni-limite vegliavano giorno e notte subendo la dura repressione della polizia contestavano il governo filorusso di Viktor F. Janukovyč perché volevano… l’Unione Europea! Non per un legittimo sentimento patrio, non per una voglia di libertà autentica, non per la sacrosanta autodeterminazione che spetta ai popoli, non per scongiurare una nuova russificazione del Paese… No, per gli eurocrati di Bruxelles che calpestano le tradizioni nazionali e religiose dei Paesi membri, che legalizzano il “matrimonio” omosessuale e che svendono i popoli al primo passante che fa la voce grossa. “Maidan”, ribattezzata subito “Euromaidan”, si lasciava inoltre bastonare – così recitava sempre la voce ufficiale dell’informazione − per l’“eroina” Julija V. Tymošenko, già comunista ed ex primo ministro anti-Janukovyč, finita in carcere per una losca faccenda di malversazione ai danni della patria ucraina su gas fornito proprio dal nemico russo…

La verità dell’Ucraina
Quando poi la tesi “filoeuropea” della rivolta ucraina ha cominciato a fare acqua, “Maidan” è diventata la truce piazza dei “neonazisti” (i neonazisti in Ucraina ci sono, ma sono uguali a quelli degli altri Paesi: pochi ed emarginati); e così la guerra di Kiev contro i separatisti filorussi è stata pilatescamente riformulata in uno scontro tra nazionalismi contrapposti. Chi ha vinto? La vecchia volpe del KGB Vladimir Putin, che oggi sembra rimpiangere le cartine geografiche dei tempi sovietici e che, come i suoi predecessori, sa bene come e quando strumentalizzare i sentimenti patriottici e cristiani della grande madre Russia. Mentre infatti in Occidente persino una certa destra cattolica lo vede già “novello san Giorgio” che vendica i buoni costumi contro la decadenza europea e americana, la NATO ha frenato in tutta fretta allorché Kiev, per difendersi in extremis da quella che già era una palese invasione russa, ha paventato l’idea di unirsi all’Alleanza Atlantica. Possibile, certo, ma imbarazzante − si è detto − perché lo statuto della NATO non ammette Stati membri i cui confini nazionali siano disputati. Putin non aspettava altro che sentirsi confermare dai nemici occidentali il concetto-chiave di tutta la vicenda: i confini tra Ucraina e Russia non sono affatto certi. Ecco, il minuetto delle parole tronfie pronunciate senza coraggio da uomini miopi getta ogni giorno benzina su incendi già spaventosi.
Marco Respinti
Mi piace:
"Mi piace" Caricamento...
Devi effettuare l'accesso per postare un commento.